„Kłamstewko„ pojawia się w kinach niedługo po samobójstwie dwóch k-popowych gwiazd (Sulli – nękanej za otwartą wojnę z popkulturową seksualizacją w swoim środowisku, Goo Hary – nękanej seksualnie przez partnera) oraz pierwszych próbach zawarcia porozumienia handlowego pomiędzy Chinami a USA i dlatego ciężko nie rozpatrywać go w kontekście tych wydarzeń.
To w końcu obraz o niejasnej tożsamości, rozwadniającej się w czasie globalizacji tradycji, ale także próbie znalezienia swojego miejsca w okresie redefinicji genderowych ról. Aż chce się zadawać wielkie pytania i przy okazji tak przystępnej międzynarodowo pozycji zastanawiać nad kondycją kina Dalekiego Wschodu, ale chyba nie ma nic bardziej zdziadziałego niż pytania o kondycję medium – dlatego spróbuję może po prostu przyjrzeć się tendencji, którą Kłamstewko według mnie wyraźnie naświetla.
Żyjąc w narracjach festiwalowych oraz chcąc nie chcąc egzotyzującej, europejskiej perspektywie, trudno oczywiście napisać o tym, co przepływa przez żyły kina nowej Azji, z akademicką dokładnością, dlatego chcę raczej skatalogować co ciekawsze przykłady nowego kina feministycznego, skupiającego się na problemach własnoręcznie formujących tożsamość oraz przebijających się przez pryzmat patriarchalnej opresji młodych dziewczyn.

Kłamstewko, reż. Lulu Wang
Film Wang uderza przede wszystkim przywiązaniem do niejednoznaczności, bo w swojej batalii amerykańskiej postępowości z chińskim tradycjonalizmem nie odnajduje wygranych, a raczej osadza obie narracje na narodowych paradoksach. W kotle rodzinnych konfliktów umieszcza Billi (Awkwafina), już w większości zasymilowaną z akceptacją bezcelowości oraz życiem z dnia na dzień nabytą podczas emigracji, ale jednocześnie niepotrafiącą się wydostać z duchoty obustronnie panujących genderowych wymogów.
Czerwony fallus, reż. Tashi Gyeltshen
To ciche mistyczne slow cinema, mimo bycia co najwyżej średnim filmem (standardowa w swojej niestandardowości, łopatologiczna narracja zwykle utrudnia wsiąknięcie w mgielną atmosferę) bez wyraźnej, złożonej fabuły, wskazuje na wyraźny problem Bhutanu wymuszającego kobiece milczenie oraz traktującego żeńską sprawczość jako toksyczną siłę. Można było kopać głębiej, ale Tashi chyba dopiero się rozgrzewa.
Krasue: zimne tchnienie, reż. Sitisiri Mongkolsiri
O dziwo w podobne zainteresowania wpisuje się nawet gatunkowy beklasowiec, który pod warstwą uroczego kiczu staje się romantyczno-groteskową baśnią o tajlandzkim przekleństwie okresu, obyczajowo wymuszonym wstydzie związanym z cielesnością oraz w ogóle próbie wyzwolenia się spod jarzma męskiej władzy absolutnej sprawowanej w świecie seksualności.
BNK48: Dziewczyny nie płaczą, reż. Nawapol Thamrongrattanarit
Genialny Nawapol (jego Die Tomorrow z 2017 roku to małe ekstrawaganckie arcydzieło) już w tytule wypowiada początkowo banalnie brzmiącą tematykę, która w miarę schodzenia w głąb staje się coraz bardziej zawiła. To co prawda film podany w sosie z zachowawczości, ale i tak spomiędzy bezpiecznie prowadzonych wywiadów wyłania się sprawa rekrutowania gwiazd azjatyckiego popu i przemaglowywania ich przez opresyjny system producencki, czyniący ze złożonych, rozkwitających osobowości dziewczyn wyroby z wypranymi mózgami powstające ku uciesze męskiego spojrzenia.
Zimny wiatr, reż. Yuri Kim // Gniazdo kolibra, reż. Kim Bo-ra // Niegrzeczna dziewczyna, reż. Genta Matsugami // Nasze miejsce, reż. Kongdej Jaturanrasamee
To zespolenie czterech produkcji może wyglądać jak europejskie ignoranctwo, jednak z całą świadomością tego, jak odmienne reżysersko-narracyjne wrażliwości przedstawiają, oraz ze świadomością tego, jak nieprzystające jakościowo są to filmy (chyba tylko delikatne i niejednoznaczne Nasze miejsce mogę uznać za rzecz niemal w pełni spełnioną), ciężko ich nie zestawić w kontekście tematyki. To pakiet obrazów o usamodzielniających się finansowo dziewczynach, próbujących wyrwać się nie tylko ze szkolnych hierarchii, ale przede wszystkim ze świata społecznych oczekiwań i nieproporcjonalnie krętych dróg, które każda z nich próbuje przebyć.

Wydawać by się mogło, że produkcje, które liznąłem, ilościowo składają się pewnie na dosyć wąski i wybiórczy katalog, ale sądzę, że to mimo wszystko odpowiednia porcja, by uświadomić sobie, jak różnorodnymi drogami przemieszcza się najnowsze kino emancypacyjno-dziewczyńskie, które w czasie postmodernistycznej wypowiedzi przychodzi do nas w każdej formie – beklasowego horroru, dokumentu, snującego się slow cinema czy w końcu złożonego problematycznie dramatu.
Przy całym międzynarodowym sukcesie Kłamstewka nie chcę jednak mówić o filmie Lulu Wang jako o ukoronowaniu zjawiska, a raczej, miejmy nadzieję, jego katalizatorze. To nie tylko najprzystępniejsza (dla zachodniego widza) pozycja z całej listy, ale przy okazji, paradoksalnie, produkcja najbardziej wielowątkowa, najmniej oczywista oraz najbardziej udana. Wang jakimś cudem udało się zachować dystans, czyniąc obrany konflikt niemal nierozwiązywalnym, jednocześnie nie tracąc przy tym narracyjnego ciepła ani nie popadając w rodzinną kluchowatość. To wyrazista, ale i ważna pocztówka nadana prosto z piekła tożsamościowego-rodzinnego konfliktu rodzącego się w patriarchalnym społeczeństwie. Lulu wyjścia co prawda nie znajduje, ale jego poszukiwanie rzadko kiedy bywa tak pyszne.
Kłamstewko w reżyserii Lulu Wang wchodzi do polskich kin 7 lutego. Za rolę Billi, Awkwafina została nagrodzona Złotym Globem dla najlepszej aktorki w komedii lub musicalu, a Zhao Shuzhen za kreację Nai Nai zebrała wyśmienite recenzje. Więcej o fabule filmu przeczytacie tutaj.